„Nie bądź taki do przodu, bo cię z tyłu zabraknie” – to powiedzenie chyba idealnie odzwierciedla moje odczucia po starciu Romy z Juve. Zbyt łatwo przyszła bowiem mi do głowy myśl, że bianconeri poradzą sobie na Olimpico bez większych problemów. Wszak gospodarze dopiero co zagrali fatalny mecz z Cremonese, od pewnego czasu w kiepskiej formie fizycznej był ich lider Dybala, a w Juve wręcz przeciwnie – niezłe derby, fenomenalny Di Maria, dostępni Pogba i Chiesa. Co mogło pójść nie tak? Człowiek zaczął już dopisywać trzy punkty w tabeli, a tymczasem zostały one w Rzymie.
Przed rokiem na Stadio Olimpico mieliśmy do czynienia z sytuacją abstrakcyjną, ponieważ być może najbardziej emocjonujący mecz w sezonie zafundowali nam dwaj trenerzy, którym ze spektakularnym futbolem raczej nie po drodze. Wczoraj wszystko jednak wróciło już do normy, oglądaliśmy bowiem bardzo zamknięte starcie, w którym dominowała taktyka, a żadna z drużyn (szczególnie gospodarze) przez ponad 50 minut gry nie chciała podjąć większego ryzyka.
Obraz widowiska zmieniła dopiero bramka, zdobyta przez Manciniego. Wówczas to Juventus musiał zaryzykować, a Roma była przeszczęśliwa, że udało się wykonać 200 procent normy, ponieważ patrząc na styl jej gry, mam wrażenie, że nawet gdyby ten mecz zakończył się bezbramkowym remisem, specjalnie w Rzymie by nie narzekano. Ale bramka wpadła i szyki obronne można było zacieśnić jeszcze mocniej.
Niektórzy powiedzą, że Roma grała „gównianą piłkę”, ale nie zgodzę się z tym. Na każdy mecz należy mieć bowiem plan. „Gównianą piłkę” grałaby wtedy, gdyby taki futbol jak wczoraj zaprezentowała w starciu z kimś o słabszym potencjale kadrowym, ale nie z silniejszym personalnie przeciwnikiem. Z Juve giallorossi musieli zagrać z ogromną koncentracją w defensywie oraz determinacją (co przy takim wsparciu trybun było łatwiejsze) przez pełne 90 minut, aby osiągnąć upragniony rezultat. I to się im udało.
Konsekwencja plus sprzyjające szczęście (bo jednak Juventus trzykrotnie obił słupek bramki Patricio) – to zadecydowało o zwycięstwie gospodarzy. Jeśli chodzi zaś o wyróżnienia indywidualne, to z pewnością trzeba pochwalić tych, którzy twardych pojedynków się nie boją, czyli Manciniego oraz Ibañeza. Nic dziwnego, biorąc pod uwagę, że ten mecz był dość fizyczny i trzeba było go wyszarpać oraz wybiegać. Znakomite zawody zaliczył także Rui Patricio, a aktywny, jak zawsze zresztą, był Leonardo Spinazzola, który zaliczył kilka świetnych rajdów lewą stroną.
Niestety, kolejne słabe spotkanie zanotował Nicola Zalewski, ale moje zdanie w temacie Polaka część z Was już pewnie zna. Dla mnie to żaden wielki talent, a już na pewno nie gość do gry na wahadle. Nie posiada choćby jednej piłkarskiej cechy, która kazałaby mi sądzić, że wyrośnie z niego ktoś więcej niż tylko solidny ligowiec. I to nawet nie na Romę (bo kiedyś wiek przestanie być alibi), ale taki na drużyny ze środka tabeli Serie A. Wczoraj ciągle przegrywał pojedynki z Kosticiem i był o włos od sprokurowania gola po swoim nierozważnym zagraniu.
Jednak w tym meczu najbardziej nierozważne zagranie – wróć, debilne wręcz – należy do Moise Keana. O boiskowych popisach tej karykatury piłkarza można byłoby napisać wiele, ale wczoraj to już mu się konkretnie odkleiło. Wchodzi pomóc przegrywającej drużynie i jak pomaga? 41 sekund na murawie, kopniak w rywala, czerwona kartka i szybki zjazd do bazy. Cóż, najwyraźniej Moise wziął sobie do serca opinie kibiców, którzy w znakomitej większości nie chcieli go już oglądać w barwach Juve. A tak serio, niech chłop pójdzie do jakiegoś zespołu z dołu tabeli, odbuduje mental, złapie radość z gry i zrzuci z siebie presję, bo na większe granie ewidentnie brakuje mu zarówno umiejętności, jak i głowy.
Bardziej niż Keanem, Juventus może być jednak zmartwiony Vlahoviciem, bo był to już kolejny mecz, kiedy Serb zniknął. Owszem, pokazuje się czasem z dobrej strony, gdy przyjmie piłkę tyłem do bramki i rozprowadzi grę, ale zasadniczo jest go w tych meczach za mało, a niektóre próby opanowania futbolówki są godne „mistrza” z poprzedniego akapitu.
Dla kibiców Juve – w tym mnie – spotkanie na Olimpico stanowi zimny prysznic i pokazuje, że same indywidualności nie zawsze wygrają mecz. Niemniej jednak fart w tym starciu zdecydowanie nie był sprzymierzeńcem Starej Damy, a i kondycja zdrowotna dwóch gwiazd – czyli Pogby i Chiesy – nie pozwalała jeszcze na wykorzystanie pełnego potencjału kadry zespołu. Ale czy Massimiliano Allegri kiedykolwiek będzie potrafił ten potencjał wykorzystać? Niech każdy odpowie sobie na to pytanie sam. Moje zdanie pewnie znacie.