Dobra passa ukochanego klubu zawsze wlewa nadzieję w serca kibiców. Czasami potrafi jednak mocno zakrzywić rzeczywistość. Ostatnie wygrane Juventusu sprawiły, że fani coraz śmielej zaczęli mówić o odrodzeniu Starej Damy, a część z nich zapomniała już o tragicznej postawie zespołu jesienią. Co więcej, fanatycy allegrizmu – a takich niestety dalej nie brakuje – powychodzili z jaskiń i byli niemal w ekstazie, że drużyna wygrywa w stylu typowym dla toskańskiego szkoleniowca, bo przecież „liczy się wynik”.
No właśnie, powiedzenie „liczy się wynik” jest może nie tyle idiotyczne, bo wygrywanie to w futbolu cel nadrzędny, ale jako argument w piłkarskich dyskusjach często bywa nadinterpretowane i nadużywane, ponieważ nie oddaje szerszego kontekstu sytuacji. A futbol też przecież nie zamyka się w ramach 90 minut jednego meczu.
Nie powinniśmy zapominać, że na końcowy rezultat wpływa wiele różnych czynników – czasem tak błahych jak szczęście, bo np. piłka odbije się kilka centymetrów za wysoko i powędruje w poprzeczkę zamiast wpaść do siatki, czasem jest to jakiś błąd indywidualny zawodnika, a czasem stały fragment gry.
Często dochodzi do sytuacji, gdzie drużyna kopie się po czole przez 80 minut, nie ma w swej grze żadnej płynności, ale błysk gwiazdy albo jakiś rzut rożny zadecydują o tym, że jednak wygra mecz. I wtedy właśnie wychodzą ci kibice „od wyniku” i rzucają coś w stylu: „Najważniejsze są trzy punkty, co mi tu będziesz krytykował Allegriego/Mourinho/Simeone (wstaw wedle uznania)!” Ja takiej narracji nie kupuję.
Okej – są różne szkoły futbolu, są też różne okoliczności i nawet czasem ja tego antyfubolu bronię, ale należy sobie zadać fundamentalne pytanie: dokąd taka droga prowadzi w dłuższej perspektywie? A na taką trzeba patrzeć, zwłaszcza w piłce klubowej, gdzie gra się non stop.
Mecz z Napoli dobitnie pokazał, że ta droga prowadzi donikąd. Bo taką pasywną piłkę, polegającą na przesuwaniu się, na cofniętej drugiej linii oraz wyczekiwaniu na błąd rywala, można grać mając ograniczony potencjał ludzki i będąc drużyną z dołu tabeli, a nie z graczami, którymi dysponuje Juventus. I oczywiście – to było Napoli, ale dla Allegriego nie ma wielkiej różnicy kto jest rywalem, bo w taki sposób on chce grać prawie zawsze. Taka jest po prostu jego filozofia. Filozofia, która została wczoraj brutalnie obnażona (nie po raz pierwszy), przez zgoła odmienną trenerską myśl, którą preferuje Spalletti.
Na Napoli patrzyło się z przyjemnością. Płynność rozgrywania akcji, kultura gry, wymienność pozycji, ruchliwość, pressing – wszystko funkcjonowało jak należy. To była zabawa. Momentami wyglądało to jakby partenopei grali sobie z piłkarzami Starej Damy w „dziadka”. Bianconeri byli bezradni. Jednak co możesz zrobić, jeśli ten pasywny styl jest ci niemal codziennie wpajany na treningu, jako słuszna droga do celu. Nie zagrasz z dnia na dzień inaczej.
Zresztą, przecież Napoli też tak nie grało od razu. Pamiętam kiedy przed rokiem mierzyli się z Barcą i na jej tle wyglądali tak jak wczoraj Juventus. A teraz? Można się tylko rozkoszować tym jak rozgrywają piłkę i jak budują swoje ataki. Tak pięknie grającej drużyny pod względem konstruowania akcji, nie było w Italii od wielu lat. Oczywiście świetne transfery zrobiły swoje, ale to Spalletti sprawił, że tacy zawodnicy jak Kvaratskhelia czy Osimhen mają idealne środowisko do tego, aby zaprezentować pełnię swoich atutów.
Przecież taki Kvara, w tak nisko broniącym Juve, dostałby piłkę na 40 metrze od bramki Szczęsnego i kazaliby mu zapieprzać całe boisko, bo reszta byłaby pochowana z tyłu, a o sytuacji jeden na jeden na skrzydle mógłby pomarzyć. Zresztą, a propos skrzydeł, to jest to idealny przykład obnażający pomysł na ofensywę Maxa. Ma chłop dwóch znakomitych dryblerów w postaci Chiesy i Di Marii, a kompletnie nie dąży do tego, by wykorzystać ich umiejętność wygrywania pojedynków na skrzydle. Jeden przez pół meczu latał gdzieś głęboko na wahadle, a drugi grał jakąś „dziesiątkę” (jak zwykle u Maxa) i miał być od „wszystkiego”, bo przecież innym piłlka pod stopami przeszkadza.
Zwróćcie uwagę jak często Kvaratskhelia miał stworzoną szansę, aby w bocznym sektorze w tercji ofensywnej być jeden na jeden z obrońcą, a ile takich okazji mieli Chiesa, czy Di Maria? To się nie bierze z niczego, lecz właśnie z tego jakim stylem gra drużyna. Mam czasem wrażenie, że Allegri ma obsesję na punkcie defensywy, ale z przodu to polega na tym, że jakaś gwiazda coś wykombinuje i uda się nam wygrać. No nie tak powinno to działać.
Od czasu przegranego finału w Cardiff Max jest dla mnie trenerem, który bardziej przeszkadza, niż pomaga drużynie. Owszem, wygrał jeszcze dwa razy scudetto, ale po pierwsze konkurencja w lidze była mniejsza niż obecnie, a Juventus też miał personalnie lepszy skład, a po drugie jedno z tych mistrzostw to bardziej koncertowe wyłożenie się Napoli, niż spektakularny triumf bianconerich, którzy wówczas kluczowe starcie z nepolitańczykami przegrali.
I właśnie ten pamiętny mecz jest dla mnie idealnym zobrazowaniem Allegriego oraz jego podejścia do piłki. Max, mając w świadomości, że jest to prawdopodobnie spotkanie o scudetto (na szczęście nie było) i mając do dyspozycji Higuaina, Costę, Dybalę, Cuadrado czy Mandžukicia, postanowił zagrać typową murarkę, tę swoją „gównogrę”. Efekt? Przegrana 0:1, 40 procent posiadania piłki, brak celnych strzałów. Przed własną publicznością!
Nie powiem – transfery Juventusu zrobiły na mnie wrażenie i rozbudziły entuzjazm, bo to były w skali Serie A wielkie nazwiska, nawet takie na scudetto. Pech chciał, że kontuzje niwelują okrutnie potencjał tej kadry, natomiast pamiętam, że przed sezonem zadałem sobie pytanie, na które odpowiedzieć miała przyszłość. Brzmiało mniej więcej tak:
Czy potencjał, który niesie ze sobą posiadanie Pogby, Chiesy i Di Marii, czyli piłkarzy, którzy w Serie A powinni być absolutnymi gwiazdami, będzie silniejszy, niż destrukcyjny wpływ Allegriego na grę tych zawodników? Czy Max nie sprawi – a może to zrobić różnymi sposobami – że nawet te gwiazdy nie dadzą Juventusowi gwarancji takiej gry, której oczekiwaliby kibice?
Myślę, że najlepszą odpowiedzią na to pytanie jest gra Di Marii. Indywidualnie widać, że gość jest z troszkę z innej planety, ale Max zabrał go do takiego świata, o którym piłkarze pokroju Argentyńczyka nie mają pojęcia. Na całe szczęście dla nich…