Iglesia Maradoniana, czyli Kościół Diego Maradony, liczy sobie grubo ponad 100 tysięcy wyznawców. Niekwestionowaną stolicą tego para-wyznania w Europie jest Neapol, w którym Diego jeszcze za swojego życia dorobił się licznych murali oraz kapliczek. Już po śmierci Argentyńczyka jego imieniem nazwano najsłynniejszy obiekt sportowy w mieście – stadion, na którym swoje spotkania rozgrywa lokalna drużyna azzurrich.
Maradona bez wątpienia był piłkarskim geniuszem. Jego wyznawcy w swoich tezach poszli jednak o krok dalej. Zgodnie z ich wyznaniem, Argentyńczyk grał tak, jakby sam Bóg kazał mu wypełnić proroctwo, dla którego zesłał go na nasz ziemski padół i natchnął wyjątkowym, niedostępnym dla nikogo talentem.
Iglesia Maradoniana zarówno w Argentynie jak i w Neapolu mimo wszystko traktowana jest z dużym dystansem i przymrużeniem oka, chcąc wyrażać jedynie miłość do piłki nożnej i talentu Maradony, jednak jak w każdej sprawie i tu znajdą się fanatycy, zaślepieni blaskiem umiejętności boskiego Diego. Wielu z nich można znaleźć właśnie w stolicy Kampanii. Dla nich duch Maradony wciąż unosi się nad drużyną azzurrich, czego dowodem ma być zdobyte w tym roku scudetto przez drużynę z Neapolu.
Niezależnie od tego, w co wierzycie, to, że historia lubi się powtarzać, wiemy nie od dziś. Czasem, aby zatoczyła pełne koło, musi minąć ponad 30 lat. Tak było właśnie w tym przypadku. Kiedy Napoli z Maradoną w składzie zdobywało swoje pierwsze scudetto w sezonie 1986/87 roku jeszcze nie było mnie na świecie. W tym samym roku Argentyńczycy, również dzięki Diego, a także jego „boskiej ręce” wznieśli ku niebu Puchar Świata.



Powyższe wydarzenia ponownie zapisują karty historii na naszych oczach. Zmienili się jedynie główni aktorzy. Argentyna ponownie została mistrzem świata w piłce nożnej, natomiast czy się to komuś podoba, czy nie, po 33 latach od sezonu 1989/90 Napoli znów panuje w piłkarskich Włoszech. Z tą różnicą, że tym razem talent Diego Maradony, zdaniem jego wyznawców, ukazał się w dwóch postaciach – dla Argentyńczyków w osobie Leo Messiego, natomiast w Neapolu jako Khvicha Kvaratskhelia, zwanym Kvaradoną.
Aurelio De Laurentiis po wielu latach prób, tym razem z pomocą Luciano Spallettiego, dopiął swego. Napoli zdobywa swoje historyczne, trzecie scudetto i przynajmniej przez cały kolejny sezon będzie kuło w oczy emblematem trójkolorowej tarczy na koszulkach całą zazdrosną Północ.
Trzeba przyznać, że Luciano Spalletti dokonał czegoś naprawdę niezwykłego. Czegoś, czego nie był w stanie zrobić nawet sam Carlo Ancelotti. Jeszcze przed sezonem wielu, w tym również ja, nie dawało neapolitańczykom większych szans na zdobycie mistrzostwa. Osobiście stawiałem ich na 5. miejscu w tabeli. Tymczasem Azzurri zaskoczyli chyba nawet samych siebie.
Gdy wielu debatowało nad tym, jak Napoli poradzi sobie bez swoich największych gwiazd, czyli Insigne, Mertensa oraz Koulibaly’ego, klub postanowił zagrać wszystkim na nosie, sprowadzając niepozornych, ale bardzo wartościowych zawodników, pośród których niekwestionowanie najważniejszym ogniwem okazał się gruziński skrzydłowy w osobie Kvaratskhelii.
Swoje pięć minut będzie miał teraz również, odstawiony przez wielu do lamusa, 64-letni Luciano Spalletti. Toskański taktyk nie tylko zbudował wspaniały kolektyw i maszynę do wygrywania (no, może poza wyjątkowo bolesną porażką z Milanem), ale przede wszystkim odbudował praktycznie od zera mentalność i ducha drużyny. Po niestabilnej emocjonalnie zbieraninie indywidualności w końcu, po wielu latach, kibice mogli spojrzeć na swoich idoli, którzy zarówno na boisku jak i poza nim stanowili kolektyw nastawiony na osiągnięcie sukcesu.
I chociaż pośród sympatyków calcio znajdą się i tacy, którzy stwierdzą, że w tym wielkim dla Neapolu czasie sporą rysę pozostawia fakt odpadnięcia w ćwierćfinale Ligi Mistrzów z Milanem, to uważam, że Napoli nie ma się czego wstydzić, rozgrywając swój magiczny i najlepszy od wielu lat sezon.
W Serie A tak naprawdę nie było dla nich większej konkurencji i nie zmienią tego nawet porażki z Milanem, Interem i Lazio. Wszak jak mawiał Marcello Lippi, scudetto wygrywa się równą formą i umiejętnością pokonywania słabszych rywali. Liga Mistrzów natomiast, co nie powinno dziwić, w Neapolu nigdy nie była priorytetem na ten sezon, a jedynie mogła być wisienką na torcie, bez której i tak jest wspaniale.
Po latach panowania Północy scudetto znów wraca na południe. W Neapolu trwa właśnie najgłośniejsza feta od ponad 30 lat i wszystkich neapolitańczyków słychać będzie pewnie jeszcze przez wiele długich tygodni. Jest co świętować.
Świętują także Polacy, bowiem mistrzostwo Włoch zdobyło aż trzech naszych rodaków, to więcej niż przez całą dotychczasową historię Serie A. Do zacnego grona, w którym znajdują się Zbigniew Boniek (1983/84) oraz Wojciech Szczęsny (2017/18, 2018/19, 2019/20), dołączyli właśnie Piotr Zieliński, Bartosz Bereszyński oraz Hubert Idasiak. Co prawda w ostateczny sukces Napoli wkład miał tylko „Zielu”, to jednak medal należy się każdemu z Polaków.
Szeroko komentowany jest przede wszystkim ciekawy przypadek Bartosza Bereszyńskiego. Popularny „Bereś” przebywa bowiem w Napoli na wypożyczeniu, a kierownictwo klubu nie zdecydowało się na definitywny transfer Polaka. Tym samym Polak po zakończeniu sezonu wróci do Sampdorii, z którą czeka go w przyszłym sezonie przygoda w Serie B, co powoduje, że ten polski obrońca w jednym sezonie został zarówno mistrzem, jak i spadkowiczem. Takie rzeczy tylko we Włoszech.
Chwilo trwaj – tak zapewne podsumuje sukces swojej drużyny niejeden kibic azzurrich. I zapewne będzie trwać przez kilka, jeśli nie kilkanaście najbliższych nocy. Świętuje Neapol, świętuje Południe Włoch. Tak długo wyczekiwany sukces musi mieć niesamowity smak…