Po wygraniu finału Mistrzostw Świata przez Argentynę ponownie wybuchła uwielbiana przez wszystkich dyskusja – czy Messi już jest najwybitniejszym w historii, czy może nadal jest za Maradoną? A może największy był (niedawno zmarły) Pele, a może Cruyff? A może jeden lub drugi Ronaldo? I tak dalej, i tak dalej. Najczęściej jednak Messiego porównuje się właśnie z Maradoną.
Na murawie łączy ich zaskakująco wiele – podobna sylwetka, wzrost, lewa noga, nisko osadzony środek ciężkości, drybling, wizja, wreszcie narodowość, numer na plecach, pozycja na boisku. Poza murawą dzieliło ich wszystko – stateczny Messi kontra wybuchowy, nieokiełznany, czerpiący z życia wielkimi garściami Maradona.
Powiedzieć, że Maradona to ukochany syn Neapolu, to nic nie powiedzieć. Nie ma na całym świecie drugiego piłkarza, który wywarłby aż tak wielki wpływ na miasto, w którym grał. Bo Diego piłkarzem był genialnym, ale on przede wszystkim był pewnego rodzaju symbolem, którym stał się już za życia.
Diego wyszedł z biedy, wspiął się na szczyt, by po okresie barcelońskim dołączyć do klubu, który na ówczesnej futbolowej mapie nie znaczył zbyt wiele. Szeregowy zespół z Serie A, do tego biedne miasto opanowane przez mafię. Neapol, reprezentant biednego południa Włoch, tak często wyszydzany przez bogatą, przemysłową północ, podniósł jednak rękawicę i podjął walkę.
Tę historię znamy wszyscy – zdobywane mistrzostwa, Puchar UEFA, prztyczek w nos snobistycznej północy, do tego wszechobecna histeria otaczająca Diego. To, co go zbudowało, ostatecznie doprowadziło do jego upadku. Bo Maradona był najbardziej boskim piłkarzem swoich czasów, ale – paradoksalnie – był zarazem najbardziej ludzkim ze wszystkich graczy. Człowiekiem wręcz ułomnym, ulegającym nałogom i słabościom, niepotrafiącym oddzielić „Maradony” od „Diego”.
Jeden z byłych trenerów Maradony powiedział kiedyś, że „za Diego poszedłby na koniec świata, ale za Maradoną ani na krok”. Paradoks polega jednak na tym, że gdyby Diego był wyłącznie Diego, nie poznalibyśmy nigdy Maradony – upadłego anioła, którego Neapol najpierw pokochał, później opuścił, by na koniec pokochać go jeszcze bardziej.
Ci z Was, którzy byli w Neapolu wiedzą, że ołtarze poświęcone Maradonie czy słynna historia kradzieży fiolki z jego krwią (otoczonej boską niemalże czcią) to dla neapolitańczyków chleb powszedni. Dla przeciętnego człowieka tego typu historie to jakaś abstrakcja, ale dla południa Włoch to sprawa oczywista – Maradona to święty.
Wiadomo, iż życie nie znosi pustki. Kiedy miasto traci idola, potrzeba nowego. Neapol nigdy nie doczekał się nowego Diego, ale miał po drodze np. świetnego Marka Hamšika, wieloletni symbol Napoli.
Po odejściu Słowaka drużyna spod Wezuwiusza pragnęła wypełnić pustkę po idolach i niespodziewanie nadzieję kibicom dał nowo kupiony zawodnik, który z miejsca zawojował Serie A. I tak oto dochodzimy do postaci, która jest bohaterem tego tekstu, czyli Khvichy Kvaratskhelii.
Dodajmy – nazywanego „Kvaradoną”. Czy to przypadek?
Brazylijczycy z ZSRR
Zapomnijcie o meczu Napoli przeciwko Interowi, nazwijmy to falstartem drugiej części sezonu. Jeśli jednak chodzi o tę „przedmundialową” część, to należała ona do Napoli, która swoim stylem gry zawojowała Serie A oraz fazę grupową Ligi Mistrzów, rozkochując w sobie wielu kibiców w Europie.
Zespół spod Wezuwiusza zajmuje pierwsze miejsce w Serie A (44 punkty w 17 meczach), w czołówce strzelców znajdują się Victor Osimhen (10 goli) oraz właśnie Kvaratskhelia (6 bramek). W LM Napoli zajęło z kolei pierwsze miejsce w grupie, wyprzedzając wielki Liverpool oraz Ajax I Rangersów. Po drodze żołnierze Spallettiego zaliczyli spektakularne wygrane z Ajaksem (4-2 oraz 6-1), Liverpoolem (4-1) czy Rangers (dwa razy po 3-0).
Piłkarze z Neapolu wznieśli się na wyżyny, ale to Khvicha Kvaratskhelia (nazywany też w spolszczonej wersji Chwicza Kwaracchelia, ale zostaniemy przy oryginalnej pisowni) przede wszystkim stał się przebojem jesieni, z miejsca porywając kibiców swoją grą. A potrafi to robić na różne sposoby.
Jako nominalny lewoskrzydłowy potrafi zagrać jak tradycyjna „jedenastka”, mijając przeciwnika i zagrywając spod linii bocznej. Potrafi też (według najnowszych trendów) zagrać jako „Inside Forward”, ścinając do środka i strzelić z prawej nogi. Potrafi też zejść z prawej nogi na lewą, oddając strzał lub podając piłkę.
Gruzin, urodzony w Tbilisi, od dziecka miał to „coś”. Jest wychowankiem miejscowego Dinamo i od małego grał bardziej jak Brazylijczyk, niż jak obywatel Gruzji, byłej części Związku Radzieckiego.
Yuri Semin, były rosyjski piłkarz oraz szkoleniowiec wspominał nawet w wywiadzie dla „Il Mattino”, że „Gruzinów nazywano Brazylijczykami ZSRR”, tak pięknie technicznie grali oni w piłkę. Khvicha, którego Semin pomógł ściągnąć do Lokomotivu Moskwa kontynuuje tę tradycję, łącząc brylantową technikę z zamiłowaniem do dryblowania oraz strzelania bramek. Trener Napoli, Luciano Spalletti nazywa go zawodnikiem wręcz „stratosferycznym”.
Ten styl gry spowodował, że przez lata Kvaratskhelii nadawano przeróżne pseudonimy. Z powodu wielu wykonywanych w meczu dryblingów nazywano go „Kvarrinchą”, oczywiście nawiązując do samego Brazylijczyka Garrinchy, króla dryblingów. Przypomnijmy, że Garrincha w dzieciństwie chorował na polio, miał krzywy kręgosłup, a jego lewa noga urosła aż o 6 cm dłuższa niż prawa! Chodził pokracznie, ale gdy dostawał piłkę, zaczynał swój taniec. Nikt nie był w stanie zabrać mu futbolówki.
Zacytujmy także Jamesa Horncastle’a z portalu „The Athletic”, który uważa, iż „Semin bardziej cieszyłby się chyba z ksywki „Kvareca”, pochodzącej z kolei od nawiązania do legendarnego gracza Napoli oraz (znów) reprezentacji Brazylii, czyli Careci. W latach 80-tych tworzył on legendarne trio „Ma-Gi-Ca”. Akronim pochodzi oczywiście od nazwisk tworzących je piłkarskich geniuszy – Maradony, Bruno Giordano oraz wspomnianego wyżej Careci.
Umiejętność strzelania goli stworzyła „Kvarecę”, dryblingi „Kvarrinchę”, ale żadna z powyższych ksywek nie umywa się oczywiście do tej, którą nadano mu w Neapolu – „Kvaradona”. Czy wynika to wyłącznie z piłkarskiej fantazji, którą Khvicha czaruje na Stadio Diego Armando Maradona? Nie tylko. Gruzin skradł serca kibiców także w inny, bardzo sprytny sposób.