Massimiliano Allegri

Juventus Allegriego: autodestrukcja

Mówi się, że jeśli trener jest dobry, to potrafi – zwykle po pewnym czasie – zaimplementować swój styl w drużynie w taki sposób, że dla przeciętnego kibica jest on widoczny gołym okiem. I wiecie co? Massimiliano Allegri potrafi to aż za dobrze. Niestety.

To nie jest tak, że Max przez dwa ostatnie lata nie wniósł do Juve niczego. Wniósł. Tę swoją cholerną, zauważalną na każdym kroku, defensywną myśl, która powoduje, że Juventus niemal zawsze ustawia linię pomocy przy swoich obrońcach i przesuwa: od lewej do prawej, od prawej do lewej. I tak do porzygu. Bez specjalnego pressingu, bez ataku na piłkę, oczekując, że rywal nie przedrze się przez te zasieki, prędzej czy później popełni błąd i odda futbolówkę.

Faktycznie – ta metoda powoduje, że przeciwnikowi trudniej jest dostać się pod bramkę, ale, na litość boską, tak przecież nie można grać cały czas! W jaki sposób taki styl rozwija drużynę? Czy zespół pokroju Juventusu naprawdę musi bazować na wycofaniu 9-10 ludzi do 35. metra, żeby wygrywać mecze? W czwartkowym spotkaniu z Sevillą miałem niekiedy wrażenie, że należy wyburzyć trybunę, znajdującą się za bramką, bo gracze Juve zaraz nie będą się mieli gdzie cofnąć.

Abstrahując już od tego, że nie da się na to patrzeć, taki sposób gry jest po prostu archaiczny. Owszem, można go zastosować, kiedy jest się słabszym od rywala lub kiedy sytuacja jest wyjątkowa, ale nie w prawie każdym meczu, niezależnie od jakości oponenta. Poza tym, po odzyskaniu piłki zespół powinien wiedzieć, co z nią zrobić. Tymczasem u Maxa schematy rozgrywania futbolówki istnieją chyba tylko w teorii i przez ostatnie dwa lata utwierdził mnie on w przekonaniu, że jego myśl przewodnia to faktycznie: „Byleby nie stracić, a z przodu jakaś gwiazda zawsze coś wykombinuje”. Sorry, Max, nie zawsze…

Nawet u nowicjusza Andrei Pirlo był widoczny jakiś zamysł na grę do przodu (paradoksalnie zwłaszcza na początku jego pracy), nie wspominając już o Maurizio Sarrim, który zostawia wyraźny ślad tej swojej „tiki-taki” w każdym klubie, w którym pracuje. W Juventusie próbował wyplenić te „Maxowe przyzwyczajenia i nie był to proces łatwy (drużyna grała wyżej, traciła więcej goli), ale porównując ówczesną grę piłką do tego, co mamy teraz, jest to przepaść.

Czy, przykładowo, taki Sporting musi wyglądać o klasę lepiej w operowaniu futbolówką? Czy Sevilla, ze środkiem pola, złożonym z 35-letniego Rakiticia i jego rówieśnika Fernando musi tak gnieść bianconerich? Czy naprawdę piłkarze pokroju Suso, Ocamposa i Erika Lameli, a więc starzy znajomi z Serie A, są gwiazdami nie do zatrzymania? 

Nie mówimy tu o gigancie pokroju City, Bayernu czy innego Realu, ale o zespole, który kadrowo jest słabszy od Juventusu. I piszę to jako człowiek, który ogląda mecze Sevilli dość regularnie. Co więcej, trener andaluzyjczyków, Jose Luis Mendilibar, znany jest w Hiszpanii przede wszystkim z gry bezpiecznej i bardziej bezpośredniej, bazującej na kontrach. W przeciwieństwie do Allegriego, najwyraźniej jednak wie, że futbol nie składa się tylko z defensywy i zdaje sobie sprawę z prostego faktu: czasem trzeba zaatakować rywala na jego połowie, a i rozgrywać piłkę też wypadałoby umieć.

Zawsze uważałem, że dobry trener, pasujący do zespołu, jest w stanie dać drużynie 20-30 procent ponad to, co mogą zagwarantować piłkarze. W Juventusie jest natomiast odwrotnie, bo Allegri ten potencjał ogranicza – zarówno swoją taktyką, jak i ustawieniem poszczególnych graczy. Mieliśmy już m.in. słynnego Westona McKennie’ego na skrzydle czy Federico Chiesę na wahadle, ale według mnie najlepszym przykładem jest robienie z Di Marii jakiegoś drugiego napastnika. Nie wiem, może niech ten cały toskański filozof odpali sobie finał ostatniego mundialu i zobaczy, że najgroźniejszy Di Maria, to Di Maria jako skrzydłowy. Kiedy ma miejsce i kiedy może zagrać jeden na jednego, a nie wtedy, gdy z 35-latka robi się gościa od wszystkiego, a większość jego sił marnuje podczas wspomnianego już przesuwania (czytaj: oglądania, co zrobi rywal).

Massimiliano Allegri zrobił jednak coś znacznie gorszego niż obniżenie jakości gry zespołu w fazie posiadania piłki. Wielu kibicom zabrał doszczętnie wiarę w sens całego projektu. Owszem, ludzi dalej będą cieszyć momenty, jakieś magiczne zagrania Di Marii lub Pogby czy udane występy wychowanków, ale to będą tylko epizody, ponieważ koniec końców każdy i tak będzie miał świadomość, że jest skazanym na „filozofię calma”, wstydliwe porażki w beznadziejnym stylu i zwycięstwa takie, że chciałoby się tylko oczy wydłubać. Każdy, zadając sobie pytanie, dokąd ten projekt zmierza, odpowie: „nie wiem”, „nigdzie” lub: „donikąd”.

Co z tego, że zespół wygra kilka spotkań, dzięki mieszance murowania i szczęścia, czasem też po jakimś indywidualnym błysku, skoro potem przychodzą takie mecze jak z Napoli, Lazio, Sportingiem czy Sevillą, w których już na poziomie fundamentów zostaje totalnie obnażony pomysł na grę (jeśli można to w ogóle nazwać „grą”) taktyka z Livorno.

Jak być może wiecie, oglądam sporo europejskiego futbolu, co daje mi pewne porównanie. Gdy na przykład zestawię Juventus z takim Arsenalem, który też kończy sezon bez trofeum, wyraźnie widzę przepaść w jakości gry. Nawet wyszydzany Manchester United za kadencji Erika ten Haga znacznie się poprawił, co w dużej mierze jest zasługą holenderskiego szkoleniowca. Można też spojrzeć na Brighton De Zerbiego. Polecam włączyć jeden losowy mecz tej drużyny i przypatrzeć się, jak wygląda sposób budowania akcji przez popularne Mewy. Wspólnym mianownikiem tych wszystkich ekip jest ogarnięty trener, który wie, że piłka polega przede wszystkim na graniu w nią, a nie przeszkadzaniu rywalowi.

Niestety, kontrakt Allegriego jest jak niepozostawiający złudzeń wyrok, a kibice mogą się czuć niczym więźniowie, którzy lepsze jutro” będą mogli budować dopiero wtedy, gdy skończy się ich odsiadka, w tym przypadku umowa toskańskiego filozofa. Mam jednak nadzieję, że w klubie przejrzą na oczy i podziękują Allegriemu zdecydowanie szybciej.

Zapłacić te ponad 20 milionów za rozwiązanie kontraktu, nawet kosztem braku jednego transferu albo sprzedaży jakiegoś gracza, i odciąć tę skażoną nić raz na zawsze. W przeciwnym razie, sympatyków bianconerich czeka jeszcze dwuletnia, pozbawiona większego sensu podróż bez celu, w której z każdym dniem nasilać się będzie najgorsze dla kibica uczucie obojętności.

Udostępnij ten tekst:

Powiadom
Powiadom o
guest
0 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze