Liczyłem na to, że wraz z końcem 2022 roku to się zatrzyma, ale wiem, że moje nadzieje były złudne. Dance macabre trwa w najlepsze i zabiera ze sobą kolejne gwiazdy i chociaż człowiek, podobnie jak w przypadku Pelego, przygotowywał się na to długo, wciąż jest to spory cios i wielka strata. A mówimy przecież o piłkarzu, który jest dla nas, kibiców, zupełnie obcą osobą.
Mimo tego utożsamiasz się z jego wartościami, kibicujesz mu na boisku, cieszysz się z jego bramek, później wzruszasz się na wiadomość o zakończeniu piłkarskiej kariery – to normalny element życia. I nagle dostajesz okropna wiadomość, która sprawia, że twój świat znów na chwile się zatrzymuje. Cios tym większy, że sam niedawno doświadczyłem osobistej tragedii, a postać Gianluki Viallego była mi bardzo bliska, wręcz ikoniczna. Był bowiem jednym z moich ulubieńców i piłkarskich geniuszy lat 90., których podziwiałem, odkąd świadomie zacząłem śledzić świat calcio.
W ostatnim czasie piłkarski świat nie przestaje płakać. Byliśmy świadkami wielu pożegnań legend i wybitnych piłkarzy. Z ostatnich tylko wydarzeń są to przecież nazwiska takie jak Mihajlović, O’Neill, Castano i Pele. Jednak odejście Viallego uderzyło we mnie najbardziej. I pomimo tego, że można było się na to w pewien sposób przygotować, podobnie jak w przypadku Pele, to z doświadczenia wiem, że na wiadomość o śmierci nigdy nie jest się w pełni gotowym…
Capitano, mio Capitano…
Odejście 58-letniego Viallego jest stratą dla całego włoskiego futbolu. Gianluca dla mnie, jak pewnie i dla wielu, nie tylko włoskich kibiców, był symbolem waleczności i twardego charakteru. Był typem zawodnika, który zostawiał całe swoje serce i płuca na boisku, a jego cechy przywódcze sprawiały, że został legendą w każdym klubie, w którym występował. Wspaniały talent z Cremonese, lider i „brat bliźniak” Roberto Manciniego w Sampdorii, z którą zdobył jedyne w historii scudetto, waleczny kapitan Juventusu, który po dziś dzień pozostaje ostatnim, który wzniósł puchar Ligi Mistrzów ze Starą Damą, a także Włoch, który podbił serca kibiców również na Wyspach Brytyjskich, stając się jedną z legend Chelsea.
O swojej chorobie Gianluca dowiedział się w 2018 roku. Rak trzustki oznacza zazwyczaj z góry zapisany wyrok szybkiej i bolesnej śmierci. Vialli jednak się nie poddawał. Dwukrotnie pokonał najcięższego przeciwnika, z jakim przyszło mu się zmierzyć w życiu. Niestety, za trzecim razem nie miał już tyle siły i szczęścia, chociaż dzielnie walczył do samego końca. Jego zmagania z rakiem zasługują jednak na wielki podziw i szacunek, niewielu jest bowiem takich, którzy tak długo potrafią przeciwstawić się tak wyniszczającej i postępującej chorobie. Pomimo swojej choroby i życia w ciągłym strachu pozostał tym samym człowiekiem, chociaż podobnie jak zmarły niedawno Sinisa Mihajlović, przez swoje doświadczenie z rakiem zmienił nieco swoje podejście do życia.
Kiedy myślę o Gianluce Viallim, w głowie mam kilka charakterystycznych obrazów, które zawsze wywołują gęsią skórkę. Pierwszym i najbardziej utrwalonym w mojej pamięci jest moment, w którym cieszy się jak dziecko razem z resztą kolegów z Juventusu i wznosi puchar Ligi Mistrzów na rzymskim Stadio Olimpico. Kolejnym jest oczywiście jego wspólna radość z Roberto Mancinim po zdobyciu przez Włochów mistrzostwa Europy, ostatnim zaś jest jego przemowa po śmierci Andrei Fortunato. We wspomnieniach krążą również obrazy z jego gry dla Chelsea – chociaż te nie są już dla mnie aż tak ważne.
W swojej piłkarskiej klubowej karierze Vialli zdobył wszystko, co można było wygrać. I chociaż w reprezentacji nigdy nie mógł się odnaleźć, popadał w konflikty i nie zdobył z nią żadnego trofeum, w moich oczach pozostaje zawodnikiem spełnionym. Pozostanie też na zawsze jednym z moich piłkarskich idoli, których podziwiałem jeszcze jako dzieciak i którzy dawali mi wiele radości i satysfakcji z oglądania piłki nożnej.
Ciao, Gianluca!
Gianluca, dziękuje Ci za wszystko co zrobiłeś dla piłkarskiego świata, za wszystkie chwile radości, które dałeś poprzez swoje wspaniałe bramki i genialne zagrania. Dziękuje, że było mi dane oglądać cię w akcji. Przede wszystkim dziękuje też za to, że pokazałeś, że zawsze warto walczyć do końca, że nie można się poddawać i warto wierzyć w każdy kolejny dzień.
Pokazałeś, że zawziętością i wiarą można walczyć z najgorszą chorobą. Zatrzymałeś ją dwukrotnie i chociaż na końcu musiałeś uznać jej przewagę, w moich oczach pozostajesz bohaterem i jesteś nieśmiertelny. Na końcu drogi każdy z nas będzie musiał się poddać, ty jednak sprawiłeś, że można zrobić to z podniesioną głową. Piłkarz, legenda, człowiek, po prostu: Gianluca Vialli.
Per sempre nel mio cuore.
Grazie, il Capitano!