„Chciałbym żyć w tamtych czasach…”. Wyświechtany frazes, nadużywany zwłaszcza przez młodsze pokolenia, lubujące się we wzdychaniu do tego, czego poznać nie mogły. Należy jednak, zupełnie subiektywnie, stanąć w ich obronie, jeżeli mamy do czynienia z piłkarską nostalgią. Jakże mieć pretensje do młodego Irlandczyka, który marzy o przechyleniu kufla piwa z Georgem Bestem. Co ma powiedzieć Węgier gdy jego dziadkowi, a może i pradziadkowi, szklą się oczy na wspomnienie Ferenca Puskasa. Czyj ołtarzyk natomiast może postawić sobie młody Włoch?
Podziwiając sklepienie Kaplicy Sykstyńskiej czujemy, że Włosi piękno kochają. I sami je tworzą. Wielcy artyści. Michał Anioł, Pietro Perugino, Sandro Botticelli. Roberto Baggio. Francesco Totti. Tak, ci dwaj fantastyczni trequartiści piłką potrafili posługiwać się niczym pędzlem, tworząc za jej pomocą arcydzieła. Właśnie zawodników z numerem 10 kojarzy się z największą fantazją i wirtuozerią. Trudno by dziś było jednak o tak zdefiniowaną „dychę”, gdyby nie dziedzictwo Giovanniego „Gianniego” Rivery, skądinąd, najwybitniejszego włoskiego calciatore według La Gazzetta dello Sport.
Prawdę mówiąc, ta historia jest z pozoru nieco nudna. To nie jest opowieść o wzlotach i upadkach, o skandalach i dramatach. Ona była od początku skazana na sukces. Bo skazany na sukces był jej protagonista.
Wyprawa na podbój świata calcio
Smak wielkiego grania poznał bardzo młodo, bo jako 15 latek. Pierwsze sportowe kroki stawiał w rodzimej Alessandri. Należałoby nadmienić, że nie były to małe kroczki, a raczej olbrzymie susy, bowiem stał się trzecim najmłodszym debiutantem i drugim najmłodszym strzelcem w klubie z Piemontu. I grigi występowali wówczas w Serie A, jednak sama gra na najwyższym szczeblu rozgrywkowym nie spełniała ambicji Gianniego. Jemu pisane były wielkie rzeczy, wobec czego w 1959 roku po nastolatka zgłosił się AC Milan. W tym samym roku parafowano dokumenty dotyczące współwłasności, a dwanaście miesięcy później piłkarz definitywnie stał się rossonero, którym zostać miał już do końca kariery.
Mowa o czasach zamierzchłych, piłkarsko wręcz prehistorycznych. Dziś ciężko jest zrozumieć jakim wyzwaniem musiało być zastąpienie Juana Schiaffino, wielkiej gwiazdy paleocalcio. Człowiek, który w 1950 wywalczył dla Urugwaju mistrzostwo świata postanowił na stare lata zaczerpnąć nieco więcej słońca, spakował manatki, wyjechał do Rzymu i przyodział nowe, żółto-czerwone barwy.
Karmiony piersią Nereo Rocco
Ogromny zaszczyt i jeszcze większy ciężar spadł na barki 17-letniego żółtodzioba. I w tym miejscu należałoby wstawić w tej historii duży przecinek, zaistniała bowiem potrzeba wskazania kilku nazwisk, kilku znakomitych piłkarzy, którzy wprowadzili Riverę do zespołu, pomogli mu się odnaleźć w zakamarkach San Siro i być może bez których ten nie sięgnąłby gwiazd. Nils Liedholm, Dino Sani, José Altafini. Każdy z nich dołożył swoją cegiełkę do rozwoju młodzieńca. Żeby jednak oddać królowi co królewskie, kronikarski obowiązek nakazuje przywołanie legendarnego Nereo Rocco, który Riverę ulepił, oszlifował, chwycił za rękę i rzekł: „Poprowadzę cię na sam szczyt”, nie koloryzując prawdy ani o jotę.
Fakt, że piłkarskim ojcem piłkarza na wskroś ofensywnego, przesiąkniętego zamiłowaniem do gry technicznej, obdarzonego ogromną fantazją i polotem został człowiek, który wprowadził do Milanu catenaccio, trąci nie lada paradoksem. Gianni nie należał do piłkarzy szczególnie silnych fizycznie. Nie biegał szybko, jednak szybko myślał. Był gwarantem balansu, środkiem ciężkości swojej drużyny.
Zanim jednak los Milanu został złożony w ręce Rocco, na ławce trenerskiej zasiadał Paolo Todeschini, trener nad wyraz… nijaki. I taki sam był w wykonaniu rossonerich – w tym Rivery – sezon 1960/61. Gianni grywał zazwyczaj na skrzydle, zdobył 6 bramek. To tyle. Oczywiście, to dorobek zupełnie znośny, ale nie wzbudzający podziwu, podobnie jak jego gra. W zasadzie ich gra, bo rozczarowali wszyscy. Obok całego sezonu można było przejść i z marszu o nim zapomnieć, tak, jak zespół mógł zapomnieć o jakimkolwiek trofeum. Drugie miejsce w tabeli trudno było nazwać sukcesem (zwłaszcza, że o wiele bliżej im było do trzeciego Interu niż pierwszego Juventusu), podobnie jak ⅛ finału Coppa Italia.
Moment w którym Rocco wziął swojego młodego podopiecznego na stronę i powiedział „będziesz moim trequartistą” musiał być równie ikoniczny jak ten, kiedy podobny manewr zastosował Carlo Ancelotti, desygnując Andreę Pirlo to realizacji boiskowych zadań z pozycji registy. Na San Siro miało rozpocząć się wielkie wygrywanie.
Wielki Nereo swój marsz, a raczej sprint, rozpoczął w pierwszym sezonie pracy. I diavoli po scudetto sięgnęli w cuglach, wyprzedzając drugi Inter o pięć punktów przy bilansie bramkowym, którego reszta stawki mogła pozazdrościć. Tytuł capocannoniere przypadł José Altafiniemu, który drogę do siatki rywali znalazł 22 razy, tyle samo co Aurelio Milani z Fiorentiny, jednak snajper Milanu żadnej spośród bramek nie zdobył z rzutu karnego.
Pierwsze skalpy
Musieli iść za ciosem. I poszli. Rok później rossoneri byli już najlepsi na starym kontynencie, ogrywając w finale Pucharu Europy potentata i obrońcę tytułu, Benficę, z wielkim Eusebio na czele. To właśnie legendarny Portugalczyk otworzył wynik meczu, jednak niezawodny Altafini (nomen omen król strzelców tamtej edycji rozgrywek) swoim dubletem przypieczętował triumf zespołu z Lombardii. Rivera nie zapisał się do protokołu meczowego, jednak pozostawił po sobie dobre wrażenie, po raz pierwszy dając się poznać szerszej rzeszy kibiców poza granicami Italii.
Kolejnym wyzwaniem L’Abatino, bo tak Riverę ochrzcił popularny wówczas włoski dziennikarz Gianni Brera, był sukces reprezentacyjny. W kadrze azzurri zadebiutował w 1962 roku w wygranym 3-1 meczu z Belgami. W tym samym roku został powołany na Mundial w Chile, a pierwsze turniejowe doświadczenie nabył w zremisowanym bezbramkowo starciu z RFN. Włosi w skali globalnej rozczarowali, rozjeżdżając się do domów już po pierwszej fazie turnieju. Jednym z kozłów ofiarnych stał się właśnie dziewiętnastoletni Gianni, a jego nemezis początkowych lat kariery był wspomniany Brera, według którego w drużynie narodowej wystąpił zupełnie inny piłkarz niż w klubie.
Nie lepiej było cztery lata później, jednak do Meksyku poleciał już zupełnie inny piłkarz. Ułożony, doświadczony, pewny siebie. Był odważny, ale nie głupi. Duża ilość oleju w głowie i mocna pozycja spowodowały, że z ocenianego stał się oceniającym. Po mundialu nie zostawił suchej nitki na selekcjonerze Edmondo Fadbrim, krytykując go za skrajnie defensywne podejście i ograniczenie potencjału swojego zespołu. Wtórował mu Brera, wówczas już największy, choć nie bezkrytyczny, wyznawca kultu L’Abatino.