Sinisa Mihajlovic

Ciao, Sinisa!

Są wiadomości, których nigdy nie chcielibyśmy usłyszeć ani przeczytać. Niestety, ta z 16 grudnia o śmierci Sinisy Mihajlovicia jest jedną z nich. Zmarł świetny piłkarz, trener i człowiek o ogromnej charyzmie, którego w ostatnich latach dopingowaliśmy w tej nierównej walce z przeklętą białaczką.

Wiedzieliśmy, że Serb jest chory, ale informacja o jego śmierci i tak była szokująca, bo my do jego choroby – jakkolwiek to zabrzmi – zdążyliśmy się przyzwyczaić, zdążyliśmy zakodować w głowach, że Sinisa daje sobie z nią świetnie radę. W końcu jeszcze kilka miesięcy temu widzieliśmy go żywo reagującego na ławce trenerskiej, podczas meczów Serie A. Niestety, to cholerne i złośliwe paskudztwo nie odpuszczało, ostatecznie zabierając nam jedną z najbardziej wyrazistych postaci ostatniego ćwierćwiecza w calcio.

Włochy były dla Mihajlovicia drugą ojczyzną. W 1992 roku trafił na Półwysep Apeniński, zostając graczem Romy. Od tego momentu spędził w Italii kolejne 30 lat swojego życia zawodowego (z roczną przerwą na prowadzenie reprezentacji Serbii), będąc piłkarzem, a później trenerem.

Swój największy sukces w karierze także odniósł na włoskiej ziemi, choć jeszcze wówczas reprezentował barwy serbskiego klubu. W 1991 roku jego Crvena Zvezda triumfowała w rozgrywkach Pucharu Europy, pokonując po rzutach karnych Marsylię. Finał odbył się na zbudowanym rok wcześniej z okazji mundialu Stadio San Nicola w Bari.

Ale historia związku Sinisy z Italią to nie tylko piłka, to także życie rodzinne. W 1996 roku poślubił pochodzącą z Rzymu prezenterkę telewizyjną Ariannę Rapaccioni. Para doczekała się pięciorga dzieci (oprócz nich Serb miał jeszcze syna z poprzedniego związku), a jedna z córek – Viktorija – jest narzeczoną młodego gracza Torino Pietro Pellegriego.

Wracając do futbolu. Mihajlović raczej nie był w skali świata piłkarzem wybitnym ani też trenerem z sukcesami, ale dzięki swojej charyzmie, osobowości i inteligencji taktycznej potrafił utrzymać się (w różnej roli) w tak trudnej lidze i tak specyficznym środowisku jak Serie A przez blisko 30 lat. Ta ostatnia cecha widoczna była już w czasach kariery piłkarskiej. Serb potrafił bowiem zagrać na kilku pozycjach. Do Włoch trafił jako defensywny pomocnik, ale w czasie pobytu w Sampdorii stał się środkowym obrońcą. Sporadycznie grywał także na lewej stronie defensywy.

Miał też nosa do młodych talentów. To właśnie Mihajlović postawił nieoczekiwanie na 16-letniego Gianluigiego Donnarummę w bramce Milanu. To również Serb, jeszcze jako zawodnik Romy, podczas meczu z Brescią nalegał na trenera Vujadina Boškova, aby ten dał zadebiutować obiecującemu chłopakowi, któremu na imię było Francesco. Francesco Totti.

Niektórzy zapamiętają Mihajlovicia głównie z jego fenomenalnych rzutów wolnych (rekord Serie A w liczbie zdobytych bramek z tego stałego fragmentu gry). Znajdą się też inni, którym w pamięci pozostaną jego zasługi dla Crvenej i Lazio, albo i też tacy, którzy po prostu będą go wspominać przez pryzmat bycia trenerem. Ja jednak zapamiętam go inaczej: jako najczystszy przykład człowieka godnie walczącego z chorobą, który na koniec swojej życiowej wędrówki postanowił otworzyć swoją duszę na świat oraz dał poznać swoje prawdziwe „ja”. Tak właśnie kojarzyć będę Sinisę Mihajlovicia.

Być może dlatego, że „nie załapałem się na szczyt jego kariery piłkarskiej, a trenerem był dla mnie co najwyżej przeciętnym, a być może po prostu przez fakt, że swoimi ostatnimi latami, swoją walką o zdrowie, dał nam wspaniałe świadectwo ludzkiej wrażliwości. Jego łzy na konferencjach, kiedy wspominał nie tylko o chorobie, ale i o wojnie, albo te wizyty piłkarzy Bologni odwiedzających swojego szkoleniowca w szpitalu – to wszystko przypominało nam, że nasze życie to największy dar, jaki mamy. Zrozumiał to także Sinisa, który przyznał, że dzięki chorobie nauczył się doceniać każdą małą chwilę w życiu.

Miliony z nas nosi maski. Jesteśmy twardzi, bo tak wypada, bo czasem nie ma innego wyjścia, bo kreujemy swój wizerunek – powodów można znaleźć mnóstwo, ale u każdego, kto nie jest pozbawiony człowieczeństwa, istnieje sfera ukrytych uczuć, które z różnych względów trzymamy głęboko w sobie. A to, kiedy i komu je ujawnimy, często zależy od bodźców, które dostajemy od życia. Czasami – tak jak w przypadku Mihajlovicia – dzieje się to dopiero w obliczu śmierci.

Bohater tego tekstu tak opisywał swoją przemianę: „Przy tej chorobie nauczyłem się uzewnętrzniać swoje uczucia. Nauczyłem się płakać i nie czuję wstydu z tego powodu. Nikt nie powinien go czuć, jeśli to robi.

53 lata to nie wiek na umieranie, ale jak przyznał Mihajlović, on sam czuł się, jakby przeżył znacznie więcej. „Młodość w Jugosławii, kariera, Włochy, wiele miast, sześcioro dzieci, bieda, sukces, bogactwo. Ale też dwie wojny, rany i łzy. Dzisiaj, gdy patrzę wstecz zadaję sobie pytanie: Sinisa, ile żyć przeżyłeś?

Na powyższe pytanie nie odpowiem, ale jedno jest pewne – było ich wystarczająco dużo, by nigdy Cię nie zapomnieć, a Twoja walka o zdrowie pozostanie przykładem dla wielu. Spoczywaj w pokoju, Sinisa.

Udostępnij ten tekst:

Powiadom
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze